sobota, 31 grudnia 2016

KONIEC ROKU, CZYLI MARMOLADA Z POMARAńCZY!

Jak co roku, w grudniu mamy zatrzęsienie pomarańczy! To dobra okazja, by sprawić prezenty znajomym.
Marmolada z pomarańczy nie jest łatwa do przygotowania, praca jest długa i żmudna i może właśnie dlatego produkt jest ceniony!
Należy nabyć dużą ilość pomarańczy ekologicznych (ja zazwyczaj przerabiam partie po pięć kilo). Najpierw należy nakłuć owoce wykałaczką (ok 8 dziurek w każdej pomarańczy).


Przez kolejne dwa dni moczy się owoce często zmieniając wodę (jakieś pięć razy dziennie). To pomoże nam skorygować gorzki smak marmolady. Dopiero po takim dłuższym moczeniu - płukaniu połowę pomarańczy się obiera i kroi w plasterki, kolejną połowę kroi się ze skórkami. 



A potem już tylko wszystko do garnka, z dodatkiem cukru. Nie lubujemy się w marmoladach słodkich, więc do moich pięciu kilo surowego owoca dodaję kilo cukru z trzciny. Na gaz i niech bulgocze!



Gdy owoce są miękkie, należy je zmiksować i... marmolada gotowa! 
Marmolada może wyjść gorzkawa, dla wielu osób to nie wada, lecz zaleta. 







środa, 28 grudnia 2016

MOJA NAJPIęKNIEJSZA HISTORIA (3) – MOJE śWIęTA


Niegdyś nie wyobrażałam sobie świąt poza domem przy ulicy Ptasiej (dawna Hanki Sawickiej) w Obornikach śląskich. Wówczas mój świat tam się zaczynał, tam się kończył: przy tamtej choince, przy karpiu z rodzynkami, przy kolędach przygrywanych na akordeonie.

To już dziewiętnasty rok, jak spędzam Boże Narodzenie we Włoszech. Na początku było ciężko. Przy wigilijnym stole chciałam przeforsować wiele rzeczy, jak czytanie z ewangelii o narodzinach Chrystusa, opłatek i życzenia, dodatkowe nakrycie. Widziałam, że moja włoska rodzina nie czuje tego, choć podporządkowuje się moim tradycjom, by nie sprawiać mi przykrości. Któregoś roku przed kolacją sama z malutką Flavią zamknęłam się w pokoju i czytałam historię narodzenia Jezusa z kolorowej książeczki dla dzieci. Mała nawet nie chciała słuchać, tak ją pociągała obecność dziadków i wypatrywanie na świętego Mikołaja.

Wiele się od tamtych czasów zmieniło. Przede wszystkim chyba zmieniłam się ja sama. Nic na siłę, stwierdziłam. Tego roku usiedliśmy przy stole i wypowiedzieliśmy jedną, krótką modlitwę: tylko to sprawiło, że wigilia była ciut odmienna od innych kolacji. A ja w środku cieszyłam się jak dziecko: tym, że się spotkaliśmy, że szwagierce wciąż chce się dla nas gotować, że mąż nadal mnie znosi, że dzieci rosną nam w leciech, zdrowiu i rozumie, że w Polsce ktoś o mnie myśli, że i tego roku zrobiłam wszystko najlepiej, jak potrafiłam...

Bóg istnieje. Lecz nie ty nim jesteś. Wyluzuj.  

poniedziałek, 26 grudnia 2016

UśMIECH POD CHOINKę






Od rana toczy się moja wewnętrzna walka: tak zwany zdrowy rozsądek zmaga się z chochlikiem, który od jakiegoś czasu się we mnie zadomowił i co raz bardziej się rozbestwia. „Nie możesz pisać głupot na blogu” - twierdzi zdrowy rozsądek. „Ale śmiech sprawia, że ludzie stają się podobni do Boga” - odpiera chochlik. Jego motywacja znacznie bardziej mnie przekonuje.
Gdy wczoraj chodziliśmy po Rzymie, moja najmłodsza Jasieczka nie posiadała się ze szczęścia (najmłodsza, choć nie mała – stuknęło jej jedenaście wiosen). Sztuczne lodowisko, najróżniejszego typu pojazdy do wypożyczenia... wszystko nowe, piękne...
Kto w Was był w Rzymie, widział na pewno karabinierów na koniach pełniących wartę przed różnego typu obiektami. Dwóch z nich stało wczoraj pod Zamkiem świętego Anioła. Najwyraźniej odpoczywali, bo zsiedli z koni i swobodnie rozmawiali. Gdy zobaczyło ich moje dziecię, niezwyczajne rzymskiej cywilizacji, wykrzyknęło: „Mama, patrz! I na ośle można pojeździć!”

niedziela, 25 grudnia 2016

śWIęTA NA WATYKANIE


A może by wybrać się do Rzymu? Z Vasanello to rzut beretem, niespełna osiemdziesiąt kilometrów.
Pomału zaczynają się we mnie rodzić obawy. Żyjemy przecież w niespokojnych czasach... Dzielę się moimi myślami z Leonardem. „Istnieje większe prawdopodobieństwo, że się rozbijemy samochodem, niż że padniemy ofiarą terrorystów” - odpowiada. Kocham go również i za to: za zdrowy rozsądek i trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość.

Na dobrą sprawę, grozi nam tylko jedno niebezpieczeństwo. Moglibyśmy pomyśleć, że my, po tej stronie Morza śródziemnego mamy całkowitą rację. A rason a porta i mussi – mawiają Wenecjanie, na polski przetłumaczyłabym: „Racja jeździ na oślim grzbiecie”.

I oto dla Was, z pierwszej ręki, zdjęcia szopki na Placu świętego Piotra:





A to moje gwiazdy:



Co zmieniło się tutaj w ostatnich czasach? Dookoła Watykanu, zwłaszcza przy Via della Conciliazione widać „przenośne domy” bezdomnych: kartony, koce, śpiwory. Pod wieczór lokatorzy schodzą się i zaczynają przygotowywać wspólną kolację, potem kładą się spać. Coś takiego do niedawna było nie do pomyślenia. Ich obecność nie była tolerowana. Podejrzewam, że zmiana podyktowana jest wolą Ojca świętego Franciszka. Skandal dla jednych, Ewangelia dla innych.    

sobota, 24 grudnia 2016

INDIANIN W SZOPCE

Jak do szopki z pasterzami,
z osiołkiem, z owieczkami,
z królami na wielbłądach,
z równo wiszącymi gwiazdami,
z gospodynią z kasztanami
trafił Indianin w pióropuszu,
z toporkiem w ręku, pełen animuszu?
Siedzący Byku, czego szukasz w tym raju?
Wracaj do swego kraju!
Czerwonoskóry nie słyszy, a może udaje Greka,
a tu nikt n niego nie czeka!
Jak myślicie, może go wpuścimy?
Gipsowe aniołki jakoś ułagodzimy...
szmat drogi przeszedł pieszo, powoli,
bo usłyszał dobrą nowinę:
Pokój ludziom dobrej woli!

Gianni Rodari, Indianin w szopce, wolne tłumaczenie

Chciałabym, by w dzisiejszy wieczór wszyscy migranci znaleźli dach nad głową...


środa, 21 grudnia 2016

OPOWIADANIA KRóLA TORTóW – BIAŁA DAMA

Roberto to szara eminencja. Widząc go, nie powierzyłbyś mu dwóch lirów, jak mawiają Włosi. Roberto jest długi jak miesiąc, cienki jak wypłata, ma ciągle zmartwiony wyraz twarzy. Za tą niepozorną powłoką kryje się prawdziwa niespodzianka. Po pierwsze, Roberto to jeden z najlepszych cukierników w Wenecji. Po drugie, najbanalniejsze wydarzenie potrafi przeobrazić w Pasjonującą Opowieść.


Roberto pracuje w jednym z najbardziej ekskluzywnych hoteli w Wenecji, nazwy nie podam, żeby mnie właściciele prawnie nie prześcigali. A opowiadania Roberta są nam potrzebne, bo to kwintesencja weneckości!
Ostatnio na nocnej zmianie Roberto został sam w całym hotelu, który był zamknięty dla gości ze względu na renowację. Antyczny wenecki pałac, sześćdziesiąt apartamentów, głęboka noc i Biała Dama... jak wiadomo, wszystkie weneckie pałace mają „z urzędu” swą białą damę. Ta hotelowa to szlachcianka sprzed kilku wieków, zubożała na tyle, że nie była w stanie płacić za wynajem swojego apartamentu. Stanęła na głowie, ale dokonała żywota w swym własnym łóżku, a nie w przytułku dla bezdomnych. Najwyraźniej straumatyzowana kobieta nie opuściła swojego lokum nawet po śmierci i nadal pomieszkuje w apartamencie 606.
Sprawa białej damy nabrała dużego rozgłosu. Kilka lat temu jeden z gości energicznie protestował mówiąc, że nie chce apartamentu 606, bo tam straszy... a i personel opowiada sobie historie o zjawiskach paranormalnych. Jeden z portierów twierdzi, że widmo otarło mu się o plecy, kiedy pewnego dnia wieszał zasłony w pokoju.
Roberto wprawdzie przesądny nie jest, ale przeszły mu ciarki po plecach, gdy zorientował się, że spędzi noc sam na sam z białą damą. By nie myśleć, wziął się do kręcenia ciastek. Mimo tego przed północą zaczął się niepokoić. Minęła dwunasta, pierwsza, druga, wyglądało na to, że nie będzie problemów. O trzeciej Robertowi ścierpła skóra na grzbiecie. Usłyszał poruszającą się windę. Chwycił za telefon i zadzwonił natychmiast do portiera. Edi, czy ktoś jest w hotelu? Bynajmniej, hotel jest pusty. Ale tu jeździ winda, to na pewno biała dama! Co ty gadasz, przecież biała dama przenika przez mury a nie windą jeździ. A w ogóle to nie jada cukerników. Jak chcesz, to ci powiem, jak zamknąć się w hotelu od środka, to ci nikt nie wejdzie. Jak się zamknąć od środka? Ja chcę się zamknąć od zewnątrz!!!
Cóż, służba nie drużba. Nie ma czasu na sentymenty bo biszkopt się spali, krem zwarzy a potem jakiś Brad Pitt będzie narzekał na nieudany tort urodzinowy. Odwagi i... byle do piątej!
Następnego dnia Roberto spytał konserwatora o windę. Okazało się, że jest ona tak zaprogramowana, że po dłuższym postoju sama rusza i przemieszcza się z góry na dół.
Ale mi to się bardziej podobała wersja o białej damie.
 

niedziela, 18 grudnia 2016

POST DLA MOJEJ KUZYNKI BASI: A MOżE DAMY SIę ZAHIBERNOWAć?

Niedzielny poranek. Na dworze szronowato i dropiście, jak powiedziałaby moja babcia Góralka. Doskonała pora na spacer! Po godzinnym marszu, rozluźniona i pogodzona ze światem wracam do domu. Przekraczam próg i zaczynam wciągać nosem nerwowe powietrze. Co to się dzieje? Aha, córka ma zawody. „Gdzie są moje czarne dresy termiczne?” - pyta. „W twoim pokoju” - odpowiadam. Odpowiedź najwyraźniej nieprawidłowa. Przecież ona cały pokój przeszukała, w szafie, za szafą, na stole, pod łóżkiem, pod zwałami ciuchów na krzesłach, a tam nic. „Kochanie, istnieją dwie możliwości. Albo podczas ostatnich zawodów portki spadły ci z tyłka i leżą gdzieś w lesie, albo są w twoim pokoju”. Spogląda na mnie z wyrzutem. Znowu zgubiłam jej spodnie. Wdziewa inne dresy, nogawka na trzy czwarte, gołe pół łydki, na dworze minus trzy. Wychodząc z domu, burczy coś pod nosem do wyrodnej matki i znika za furtką. Drzwi zostają otwarte. Kto wie, może ktoś z domowników chce się z rana przewietrzyć.

Ostatnio czytałam, że włoski Sąd Kasacyjny zezwolił rodzicom, by się zahibernowali i nie byli zmuszeni do mieszkania pod wspólnym dachem z dorastającymi dziećmi. Jutro składam podanie.


TAK U NAS DZISIAJ




sobota, 17 grudnia 2016

WENECJA Z LOTU PTAKA


Fajnie czasem spojrzeć z góry na Wenecję... od października tego roku możemy ją oglądać z nowego, wspaniałego puktu widokowego!
Mówimy o tarasie słynnego pałacu Fondaco dei Tedeschi, który znajduje się tuż obok Rialto. Schodząc z mostu w kierunku Placu św. Marka, znajdziecie go po lewej stronie, na końcu krótkiej uliczki. Kiedy za szklanymi drzwiami pałacu zobaczycie przystojniaka w liberii, to się nie spłoszcie i nie wycofajcie: on właśnie po to tam stoi, by otworzyć Wam drzwi i ukłonić się Wam w pas.


Muszę wyznać, że kiedy przekraczam próg tego pałacu, mój duch antykonformistyczny, moje antykonsumpcyjne podejście do życia, wszystkie moje żelazne zasady z głośnym hukiem lądują na ziemi. Tu jest po prostu pięknie. I luksus wcale nie przeszkadza, wręcz przeciwnie! Na środku dziedzińca miła kawiarnia, na piętrach 7 tysięcy metrów kwadratowych mody, złota, biżuterii, ekskluzywnego obuwia, najwyższej rangi rzemiosła, win, likierów, perfum... a na ostatnim, trzecim piętrze wystawy współczesnych artystów. 



Cała ta nowoczesność zgrabnie powiązana jest historycznymi akcentami: jak niegdyś, również i dzisiaj sufity budowli opierają się na drewnianych belkach, na środku dziedzińca nadal stoi dawna studnia a prawdziwa „chicca” to napisy na kolumnach pozostawione przez kupców sprzed setek lat... bo Fontego dei Tedeschi to średniowieczne sukiennice. Zostały one wybudowane przez Republikę Wenecką jeszcze w trzynastym wieku z jasnym przeznaczeniem: tu mieli swą siedzibę kupcy przybywający z krajów niemieckojęzycznych (ale także w z Bohemii i Węgier), tu magazynowali swe towary, tu byli zamykani w godzinach nocnych. W owych czasach pałac był pięknie udekorowany przez freschi Giorgione i Tycjana, które niestety nie przetrwały do dziś. Fondaco podupadł w czasach Napoleona (tak, jak cała Wenecja) a do niedawna w budynku mieścił się urząd pocztowy. W roku 2008 pałac zakupiła rodzina Benetton (ta od sweterków) za małe 58 milionów euro i przeobraziła go w prawdziwe cacko, uwieńczone tarasem z widokiem na miasto, Canal Grande i Bazylikę świętego Marka, której kopuły wyglądają stąd jak kopuły meczetu...



Dziękuję Ewie, która pomogła mi odkryć to cudeńko!

niedziela, 11 grudnia 2016

COś NA ROZGRZANIE: PALONE WINO!


Niby w tych Włoszech ciepło, ale jak przyjdzie zima, to można porządnie zmarznąć... tym bardziej, że Włosi się nie przegrzewają. Osobiście byłam świadkiem, jak na zebraniu blokowym pewna pani starała się udowodnić, że ogrzewanie mieszkań szkodzi zdrowiu mieszkańców. Ale to było w Rzymie. Na naszym aktualnym prawie Przedalpiu w zimie trzaska w kominku i pije się vin brule', czyli palone wino, doskonałe na rozgrzanie i na podkręcenie humoru!

Do przygotowania będziemy potrzebować:
litr czerwonego mocnego wina,
200 g cukru,
8 goździków,
pół gałki muszkatołowej, startej na tarce
2 laski cynamonu,
cytrynę i pomarańcza ekologicznego.

Potrzebna Wam będzie skórka z cytryny i pomarańcza. Obierzcie owoce cienko, tak, by oddzielić kolorowe warstwy skórki od warstwy białej, która jest gorzka.
Do garnka z szerokim dnem wsypcie cukier, skórki od cytrusów, przyprawy i na końcu wino. Postawcie na małym płomieniu, po zawrzeniu gotujcie jeszcze przez pięć minut, dopóki cukier zupełnie się nie rozpuści. Wtedy podpalcie wino, zbliżając zapałkę do powierzchni. Zaczekajcie, aż ogień wygaśnie. Przepisy mówią, by wino przefiltrować, w praktyce stosuje się inaczej: wino nabiera się chochelką i wlewa do szklanek, by nie wystygło.




Jak chcecie obejrzeć video o tym, ja się przygotowuje vin brule', to zajrzyjcie na link:

http://ricette.giallozafferano.it/Vin-brule-Mulled-wine.html (nie patrzcie na godziny na zegarze, nie potrzeba tyle czasu, ile pokazuje!).

życzę Wam wielu miłych zimowych wieczorów w towarzystwie, które kochacie!

czwartek, 8 grudnia 2016

KROPKA, AKAPIT!


Pewna kropeczka
napuszona i pękata
krzyczała: „Po moim końcu
nastąpi koniec świata!”

Oburzyły się wyrazy:
Jakie wysokie mniemanie!
Myśli, że jest kropką i koniec,
a to kropka, nowe zdanie.”

Na środku kartki sama została
a na powszechne zawołanie
świat od kolejnej linijki
ciągnie opowiadanie.

Gianni Rodari to włoski pisarz, dziennikarz i publicysta (1920-1980). Zasłynął gównie jako autor wierszyków i opowiadań dla dzieci. Osobiście darzę go szczególnym sentymentem nie tylko ze względu na wartość jego literatury, nie tylko dlatego, że nasze dzieci rosły na chlebie i jego bajkach, lecz również dlatego, że zostałam niegdyś zaproszona na kolację do jego domu... jego już tam oczywiście nie było (był rok 2001) a mieszkanie zajmowała nasza koleżanka, która była jednocześnie koleżanką mieszkającej w Turynie córki nieżyjącego autora. Idąc na kolację, nie wiedzieliśmy, do jak ważnego obiektu wchodzimy... a widok małego biureczka, na którym Rodari pracował, serdecznie nas wzruszył.

Dlaczego publikuję wierszyk „Kropka”? Bo latał po internecie. Każde odniesienie do jakiegokolwiek włoskiego polityka jest czysto przypadkowe. 


wtorek, 6 grudnia 2016

JAK USPOKOIć KAPRYSZąCE DZIECKO?



Można sprać po tyłku (nie można, żartowałam).
Można obiecać loda (wiedząc, że się go kupi przyszłego lata).
Albo można dziecku przygotować słoiczek szczęścia.



Będziemy potrzebować słoiczka z nakrętką, łyżki przezroczystego kleju, trzech łyżek błyszczącego proszku (glitter, jak na zdjęciu) lub cekinów, kropli barwnika do żywności i ciepłej wody.



Najlepiej użyć koloru niebieskiego lub granatowego, zielony też dobrze się sprawdza! Lepiej unikać kolorów ciepłych, jak czerwony czy pomarańczowy.

Wlejcie do miseczki klej i gorącą wodę, wymieszajcie. Dodajcie glittery, cekiny, na końcu barwnik. Zamiast wody możecie użyć przezroczystego mydła w płynie. Przelejcie zawartość do słoiczka i dobrze zamknijcie (możecie uszczelnić nietoksycznym klejem na ciepło).
W szkołach stosujących metodę Montessori słoiczki szczęścia to narzędzia powszechnego użytku! Szybko osuszają łzy, pozwalają dzieciom odzyskać spokój i skupienie. 
z blogu: mamma.pourfemme.it





Szkoda, że szkoły Montessori to wciąż awangarda, choć ich założycielka żyła sto lat temu... Kiedy dzieciom zakładano wykrochmalony kołnierzyk i zmuszano je do sztywnego siedzenia w ławce, włoska pedagog Maria Montessori wprowadzała do swej klasy sprzęt „na wymiar dziecka” i pozwalała swobodnie się poruszać tak, by każdy uczeń mógł dowolnie wybrać przygotowane przez nauczycieli materiały dydaktyczne. W ten sposób dzieci budowały swą wiedzę zgodnie ze swoimi zaintersowaniami i uzdolnieniami.

Na całym świecie istnieje ok. 20 000 żłobków, przedszkoli i szkół prowadzonych zgodnie z metodą Montessori. Zdobyli w nich wykształcenie m.in. Jacqueline Onassis, Anna Frank, Gabriel Garcia Marquez, Larry Page e Sergez Brin (założyciele Google), Jeff Bezos (założyciel Amazon), książę William i książę Harry. I moja córka Clelia. Dzięki temu poznałam żłobki Montessori, zakątki raju...


poniedziałek, 5 grudnia 2016

POTYCZKI RODZINNE, CZYLI "TAK" CZY "NIE"?

-   To co, głosowałaś? - spytał mój mąż wychodząc z kabiny wyborczej.
-  Tak, ale nie wiem, czy dobrze - odpowiedziałam.
-          Ja też nie wiem... - wyznał.

On głosował na „tak”, ja na „nie”.
On głosował na „tak” dlatego, że w tym kraju trzeba nareszcie coś zmienić, za dużo polityki, za dużo biurokracji, za dużo nie prowadzących do niczego, bezużytecznych dyskusji parlamentarnych, potrzeba silnych decyzji, które otworzą drogę w jakimś, jakimkolwiek kierunku.
Ja głosowałam na „nie” dlatego, że nie wierzę, by proponowana zmiana przyniosła we Włoszech poprawę. Problemem nie jest senat taki czy inny, problemem jest fatalny poziom klasy rządzącej. W takiej sytuacji ograniczenie dyskusji parlamentarnej i skupienie władzy w nielicznych rękach mogłoby być samobójstwem.

Głosowałam na „nie” również dlatego, że nie znoszę aktualnego premiera. Doszedł do władzy nie wiadomo w jaki sposób... pewnego dnia po prostu dowiedziałam się z telewizora, że Renzi jest szefem rządu. W założeniu miał zreformować prawo wyborcze i wrócić do szeregu. Po trzech (czy może już czterech?) latach u władzy prawa wyborczego nie zreformował, za to zabrał się do „naprawiania” konstytucji. A po drodze narobił takiego kipiszu, że bajka! Według mojego rozeznania, lewicowej Partii Demokratycznej, którą Renzi reprezentuje, powinny leżeć na sercu bardziej losy społeczeństwa obywatelskiego niż aktualnych magnatów. A tu co? Jeśli jakiś mały przedsiębiorca się powiesi, bo nie jest w stanie zapłacić podatków, to gorzej dla niego. Ale jeśli padają banki, ze względu na fatalne zarządzanie i korupcję, to trzeba je ratować! Z publicznych pieniędzy, oczywiście (czyli m.in. z podatków przedsiębiorcy, o którym wyżej). Od ilu już lat nam wpierają, że jak upadną banki, to nastąpi koniec świata??? Mam pełne kieszenie takich aplikowanych prawd. Mam wrażenie, jakbyśmy wracali do czasów polskiej Jedynej-Słusznej-Partii sprzed kilku dziesięcioleci, kiedy nie liczyły się losy ludzi, ale niestworzone teorie Geniusza, który prawdę zna.

Długo można by opowiadać, jak aktualny rząd odbiera społeczeństwu zdolność do samostanowienia, jakąkolwiek niezależność w działaniu, jak absurdalnymi zakazami uniemożliwia, by ludzie sami sobie pomagali. Jak największy konserwatysta, desperacko broni aktualnego systemu, który według mojego rozeznania prowadzi nas prosto w bagno.

Jak reżyser i aktor Nanni Moretti, w kwestiach politycznych z definicji należę do mniejszości. Czyli nigdy nie wygrywa ten, na kogo głosuję. Tym razem wygrałam: 60 procent głosujących podzieliło moje poglądy. 


Gorzkie to jednak zwycięstwo.

czwartek, 24 listopada 2016

WENECKA "WAMPIRZYCA"

Podczas wykopalisk na Lazzaretto Nuovo, jednej z weneckich wysp, gdzie dawniej, w czasach epidemii praktykowano kwarantannę, odnaleziono ciało kobiety, która zmarła na zarazę czterysta lat temu i nie zaznała spokoju nawet po śmierci...  

Najpierw wyjaśnijmy sobie kilka spraw. „Pod koniec średniowiecza nastąpiło ochłodzenie: od ok. 1300 roku temperatura zaczęła spadać. Coraz częstsze mrozy i burze niszczyły zbiory. Srogie zimy i krótkie lata prowadziły do klęski głodu. To z kolei zwiększało podatność na choroby i prowadziło do zamieszek społecznych. Po wielkim głodzie wywołanym mrozami w latach 1315-1317 i być może związanej z nim pośrednio epidemii czarnej śmierci w latach 1347 – 1351, część obszarów wyludniła się” - tak piszą na stronie poświęconej zmianom klimatycznym www.zycieaklimat.edu.pl (ładna szata graficzna, jasne i zwięzłe teksty!).


Epidemie kosiły swe żniwo co dziesięć – piętnaście lat aż do siedemnastego wieku. Pierwsza fala dżumy zabiła ok 25 milionów Europejczyków, czyli co czwartą osobę. Terytoria Polski ucierpiały w mniejszym stopniu. Miasta kosmopolickie jak Wenecja, port między Wschodem a Zachodem, na skutek czarnej śmierci uległy wyludnieniu. W latach 1630/31 w mieście zmarło 50 tysięcy ze 150 tysięcy mieszkańców.
Duchowni, lekarze, teriaca (mieszanka farmaceutyczna 62 składników, wśród nich mięso żmii i opium): nic z tych rzeczy nie było w stanie opanować epidemii. Według ówczesnych wierzeń, musiała być ona efektem działania szatana wcielonego w nachzehrer, „pożeraczy całunu”. Sprawa była traktowana na tyle serio, że w roku 1679 pewien protestancki teolog napisał: „Dissertatio historico – philosophica de masticatione mortuorum” (traktat historyczno – filozoficzny o przeżuwaniu nieboszczyków); było to jedno z wielu dzieł poświęconych tematowi!

Przesąd o istnieniu nachzehrer narodził się na skutek obserwacji: gdy po okresie względnego spokoju powracała zaraza, grabarze odkrywali zbiorowe groby, by pochować w nich nowe ofiary. W niektórych przypadkach całun owijający głowę niedawno pogrzebanych ciał był zniszczony, jakby „przeżuty” w okolicach ust. Takie zjawisko ma swe naukowe wyjaśnienie: gazy wydobywające się z ust zmarłego mogą sprawić, że całun zwilgotnieje i szybko się rozłoży. Ale naukowe podejście do sprawy nie było mocną stroną ówczesnego społeczeństwa. Uwierzono więc, że niektórzy zmarli, jeszcze za życia opętani przez diabła, w swych grobach nadal żywili się, najpierw pożerając całun, a potem ciała innych zmarłych, by nabrać nowych sił, powrócić na ziemię i zarazić żyjących. Jak temu zapobiec? Trzeba było przeszkodzić im w odżywianiu, dlatego wbijano im w usta wielki kamień.


Wyczytałam, że najstarszy nachzerher pochodzi z trzynastego wieku i że znaleziono go w Polsce, na Kaszubach. Ciekawy prymat! 

poniedziałek, 21 listopada 2016

WENECKIE GETTO



Weneckie getto to pierwowzór europejskich dzielnic prrzeznaczonych dla Żydów. Stąd pochodzi sama nazwa: getto!
Już w dziesiątym wieku izraelscy kupcy zajmowali się handlem na weneckim moście Rialto, a w jedenastym powstała pierwsza żydowska osada na wyspie Giudecca (to długa, zabudowana wyspa, dobrze widoczna z Placu świętego Marka). Obecność Żydów była tolerowana, gdyż zajmowali się lichwą, którą nie mogli parać się chrześcijanie (groziła za to ekskomunika). Weneckiej szlachcie, kręcącej najróżniejszego rodzaju biznesy gotóweczka była potrzebna, więc przymykało się oko i na to, że Żydzi zabili Chrystusa, i na to, że odmawiali chrztu... pecunia non olet...
Spora fala Żydów napłynęła do Wenecji po zarazie w roku 1347 (kiedy wymarło trzy piąte mieszkańców miasta). W roku 1516 Republika Pogodna (Serenissima Repubblica di Venezia) zadecydowała, że będą oni mieszkać w odrębnej dzielnicy. Niektórzy twierdzą, że stało się tak na ich własną prośbę. Prawdopodobnie w getcie czuli się bezpieczniej, niż rozproszeni po mieście i narażeni na różnego typu dyskryminacje.

W miastach tej części świata można było napotkać dzielnice, gdzie mieszkały odizolowane grupy narodowościowe czy religijne. W Konstantynopolu Genueńczycy tłoczyli się w kontrolowanej dzielnicy Galata. Podobnie rzecz się miała z dzielnicą chrześcijańską w Aleksandrii w Egipcie. W Wenecji już w trzynastym wieku kupcy tzw. „niemieccy” (choć byli wśród nich Węgrzy i Czesi) byli zamykani na noc w budynku zwanym fondaco dei tedeschi.

Wenecka dzielnica żydowska powstała na wyspie oddzielonej od innych przez pokaźne kanały. Niegdyś znajdowały się na niej piece do wytopu brązu. Takie położenie ułatwiało gaszenie pożarów i chroniło miasto przed rozprzestrzeniającym się ogniem. To paradoksalne, ale jedną z głównych plag Wenecji były właśnie pożary. Z tej to przyczyny słynne huty szkła, niegdyś ulokowane w samym mieście, z czasem przeniesiono na wyspę Murano gdzie istnieją i działają po dziś dzień.
Żydzi osadzili się więc na wyspie pieców. Po włosku wlewka do pieca to getto (czyt. dżetto). Pochodzący głównie z krajów niemieckojęzycznych Żydzi nie wymawiali miękkiego „dż” lecz twarde „g” i tak utarła się nazwa getto. Tę nazwę będzie nosić i dzielnica wenecka, i wszystkie kolejne żydowskie dzielnice w Europie. Inne słowo rodem z weneckiego getta to „bankrut”. Jak już pisaliśmy wcześniej, Żydzi zajęli się głównie lichwiarstwem (Weneckie Muzeum Żydowskie twierdzi, że zostali do tego zmuszeni przez Pogodną; inne źródła, że w pewnym momencie odebrano Żydom stałą licencję na pożyczanie pieniędzy, gdyż nie przestrzegali ustalonych przez Republikę dziesięcio-dwunastoprocentowych interesów - takie tam drobne historyczne nieścisłości...). Na głównym placu w getcie postawiono ławy (wł: banco), gdzie można było otrzymać pieniądze pod zastaw. Ławy te były de facto ówczesnymi bankami. Jeśli wenecki magnat planował np. wyprawę na podbój Chin czy budowę pałacu nad stan, udawał się po pożyczkę do getta. Zdarzało się, że banki bankrutowały. W takim przypadku właściciel trafiał do więzienia a jego ławę niszczono (banco – rotto, zniszczona ława).

Żydzi byli nie tylko bankierami, ale również bardzo cenionymi i poszukiwanymi lekarzami. W porównaniu z innymi kolegami po fachu, najprawdopodobniej mieli bardziej racjonalne podejście do zawodu. Nie zapominajmy, że synagogi, do których uczęszczali od najmłodszych lat, były nie tylko miejscem kultu, lecz i szkołą wszechnauk, gdzie nauczano astronomii, medycyny, a głównie racjonalnego i krytycznego podejścia do świata. Ale wróćmy do sprawy. Gdy Republika Wenecka zbyt dosłownie potraktowała prośbę Żydów i zamknęła ich w getcie, tylko lekarze mieli pozwolenie na wychodzenie po zmroku i tylko wtedy, gdy wołano ich do pacjentów. Nikt inny nie wydostał się z getta i do niego nie wszedł: czuwały nad tym straże, na rozkaz Pogodnej opłacane przez samych Żydów... o ironio losu! Również i lekarze, jak wszyscy ich ziomkowie, przed wejściem do miasta byli zmuszeni do wdziania żółtej czapki i płaszcza z żółtą naszywką, symboli przynależności do narodu żydowskiego.

Domeną Żydówek był vintage. Weneckie panie, które chciały wyglądać na bogatsze, niż były, nosiły do getta swe stare suknie a tutejsze szwaczki przerabiały je i odświeżały: z przodu kokardka, z tyłu piórko i kreacja jak nowa! W owych czasach konsumpcjonizmu jeszcze nie wymyślono i miasta nie tonęły w śmieciach, jak dzisiaj! Podobno w getcie istniała również karczma, gdzie uprawiano najstarszy zawód świata. Trudno powiedziecieć, czy to prawda, czy pomówka, ale biorąc pod uwagę iloma burdelami dysponowali Wenecjanie, nie byłoby w tym nic dziwnego...

Choć weneckie getto poszerzano trzykrotnie, nie było ono w stanie pomieścić ogromu ludzi uciekających przed wojnami, prześladowaniami, wygnaniem. Tutaj powstały kamienice-dzwonnice, sięgające do siedmiu pięter. Mieszkania na ostatnich piętrach nie mają dwóch metrów wysokości. Zwróćcie uwagę, gdy będziecie zwiedzać weneckie getto! Leży ono bardzo blisko dworca kolejowego, to dosłownie kilka kroków!

Za czasów Napoleona getto przestaje być dzielnicą zamkniętą i Żydzi mogą swobodnie poruszać się po mieście. W czasie Drugiej Wojny światowej do obozów zagłady zostaje deportowanych 246 mieszkańców getta. Wróci do domu zaledwie ośmiu z nich.

A na koniec opowiem Wam kawał. Żyd, Arab i Europejczyk idą do baru. Siadają, piją kawę, żartują i się śmieją. A właściwie to żaden kawał. Tak to bywa wśród inteligentnych ludzi.


czwartek, 17 listopada 2016

O BAG NA PODBóJ śWIATA


Już od ponad trzech miesięcy mówimy tu o Włoszech a jeszcze nie było o modzie... oj, to nie po kobiecemu. Już się poprawiam :)

Firma Full Spot narodziła się w roku 2009 w Padwie. Początkowo produkowała zegarki z oprawą i paskiem z kolorowego silikonu. W roku 2011 postawiła na damskie torebki wytwarzane z tego samego materiału (guma „Eva”), trwałego i zmywalnego. Torebki mają charakterystyczny kształt, wiele kolorów i wiele akcesoriów tak, że każda pani może sobie stworzyć swoją osobistą wersję. Dzisiaj produkty O bag eksporotwane są do pięćdziesięciu krajów a firma fakturuje ok 20 mln euro rocznie.


Na sukces O bag na pewno składa się wiele czynników: design (torebki zostały zaprojektowane przez włoskich architektów), technologia (nowy, praktyczny materiał), odpowiedni marketing (linia O bag została zaprezentowana nie tylko e Mediolanie, lecz i na targach w Paryżu, Berlinie, Tokio, Las Vegas, Sidney).



Nie pomyślcie, że przywiązuję wagę do takich drobnostek jak pieniądze, ale tytułem informacji powiem Wam, że wersja podstawowa O bag kosztuje 75 euro do czego należy dodać ewentualne akcesoria, np. królicze futerko do wykończeń kosztuje 80 euro. Na marginesie, we Włoszech nie jest ono popularne, głównie ze względu na żywe protesty przyjaciół zwierząt. 


wtorek, 15 listopada 2016

REFERENDUM NIEZGODY

O co chodzi w referendum, o którym we Włoszech trąbi się bez przerwy od ubiegłej wiosny?

Maurizio Crozza imituje premiera Renzi
4 grudnia tego roku naród stanie przed dylematem: „Czy zatwierdzacie normę prawną konstytucyjną dotyczącą 'wytycznych w kierunku zniesienia dwuizbowości równorzędnej, ograniczenia ilości parlamentarzystów, ograniczenia kosztów działania instytucji, likwidacji Cnel-u, rewizji tytułu V części drugiej Konstytucji', uchwaloną przez Parlament i opublikowaną w Dzienniku Ustaw 88 z dnia 15 kwietnia 2016?”

Rany ściewy, powiedziałaby moja babcia. O czym tu mowa? Uważam się za osobę douczoną, społecznie i politycznie aktywną i byłam w stanie rozszyfrować „dwuizbowość równorzędną”, ale jak dobrnęłam do Cnel-u, to wysiadłam... co to takiego? Co w tym takiego ważnego, by stawiać to pod referendum? I po co pytania retoryczne, jak na przykład: „Czy chcesz, by ograniczono koszta działalności instytucji?”. I dlaczego od sześciu miesięcy premier powtarza nam, że jeśli wygra front „nie”, to naród włoski przepadnie jak Andzia w pokrzywach? Jest w tym coś nie do końca jasnego... jakby ktoś chciał wykorzystać głos ludu do nie wiadomo jakch celów... a może wiadomo...

Maurizio Crozza, parodiując w swoim programie satyrycznym sondaże agencji „Ipsos”, eksponuje planszę z pytaniem: „Czy interesuje się Pan/Pani polityką?” i następującymi odpowiedziami:
          - nie - 25%
          -  no wie pan, zupełnie się nią nie interesuję! - 51%
          - jak jeszcze raz pan zadzwoni, to podam pana na policję - 22%
          - no dobra, uprzedzałem, dzwonię po policję – 2%.

I choć polityką zupełnie się nie interesujemy, to jednak masowo pójdziemy głosować, bo to już mamy we krwi. Poza tym bojkot nie miałby najmniejszego sensu: chodzi o referendum potwierdzające i nie straci ważności, jeśli nie osiągnie się quorum. Prawdziwy problem polega na tym, czy opowiedzieć się za „tak”, czy na „nie”. Jeżeli chodzi o mnie, to szybko się uporałam z tym dylematem. Stało się tak jeszcze tej wiosny, kiedy sam premier ogłosił, że w gruncie rzeczy „tak” to głos na niego, „nie” to głos przeciwko niemu i tym samym zwolnił mnie z obowiązku zgłębiania, czym jest Cnel.

Zadziwiające jest to, jak podzielone są opinie w politycznym światku. Mam wrażenie, że będzie głosować potwierdzająco tylko część Partii Demokratycznej, czyli partii premiera. Cały odłam tej samej partii twierdzi, że postawi na „nie”. Nie może się pogodzić z tym, że w opracowywaniu reformy Renzi i jego ludzie „poszli jak burza”, bez jakiejkolwiek dyskusji parlamentarnej, narzekając na „dinozaurów”, których „należy odstawić na złom” oraz zdrajców, którym dobro kraju nie leży na sercu. Chcą postawić na „nie” właściwie wszystkie partie, od skrajnej prawicy, do skrajnej lewicy. „Casa Pound” (ugrupowanie faszystowskie) będzie głosować tak samo, jak Związek Kombatantów - tego jeszcze w historii Włoch nie było.

Szkoda. Była wielka szansa, by ocknąć się, przełamać bezruch i wyrwać się do przodu. Gdyby tylko panujący rząd był trochę mniej arogancki wobec partii i społeczeństwa...

Tymczasem trwa walka polityczna, w której dozwolony jest każdy legalny chwyt. Od kilku dni zaśmiewamy się z przedsiębiorczości burmistrza małego miasteczka na wyspie Elba, zwolennika opcji „nie”. Premier Renzi wystosował list do Włochów mieszkających za granicą i zaprosił ich do głosowania. Miał zamiar podać w nim adres swojej strony internetowej, na której tłumaczy, dlaczego należy głosować „tak”. Niestety, ktoś z urzędników błędnie wpisał adres strony: www.bastausi.it zamiast www.bastaunsi.it. Nie tracąc czasu, burmistrz Barbetti otworzył stronę o nazwie cytowanej w liście i wyjaśnił ziomkom mieszkającym za granicą, że najlepszą opcją do głosowania jest „nie”. Historia Włoch pełna jest dramatów, z których żaden nie jest poważny.


Moja córka, która po raz pierwszy będzie głosować właśnie w grudniowym referendum, pisała w szkolnym wypracowaniu: „Młodzież jest zdezorientowana. Nie znamy prawa na tyle, by móc krytycznie ocenić proponowane zmiany. Nikt nam nie wyjaśnia, o co chodzi. A w domu... w domu mama głosuje na „nie”, tata na „tak”, a żadne z dwojga nie potrafi racjonalnie wyjaśnić dlaczego. Odnoszę wrażenie, że w grudniu naród włoski zagłosuje wyłącznie na bazie emocji. W tej sytuacji, jednym wiarygodnym źródłem informacji jest... Maurizio Crozza”.

sobota, 12 listopada 2016

KTO CZYTA BLOG?

Kiedy otworzyłam blog, zadziwiło mnie to, że już w pierwszym dniu weszło na niego ponad sto osób. Dzisiaj, po trzech miesiącach istnienia, mamy prawie siedem tysięcy wyświetleń. Dla mnie to bardzo, bardzo dużo!
Początkowo wchodziły na blog głównie osoby mieszkające we Włoszech, potem uzyskały przewagę Stany Zjednoczone. Dzisiaj na mojej mapce wyświetleń ciemnozielona jest Polska (to po ostatnich kontaktach ze szkołami języka włoskiego) ale zaczynają nabierać koloru również i Indie...
Naprawdę fascynuje mnie fakt, że ktoś w Indiach czyta co my tu piszemy. Ten web to jednak potężne narzędzie!
A w ogóle to fajnie by było, jakbyście mi podpowiedzieli, o czym chcecie czytać. Więcej polityki? Więcej kuchni? Historii? A może plotek?
Podpowiadajcie!
I miłej niedzieli!


poniedziałek, 7 listopada 2016

MOJA NAJPIęKNIEJSZA HISTORIA (2)



No cóż, konkursu nie wygraliśmy. Szkoda. Ale nic to, trzeba podzielić się sukcesami z i innym.
Za to nabrałam natchnienia, by napisać kolejny odcinek mojej najpiękniejszej historii.

- Mama, czy ty jesteś komunistką? - pyta Jaśka kiwając się nad talerzem zupy przy stole.
- Nie - odpowiadam.
- Tak - odpowiada jednocześnie Leonardo.
- Jaką komunistką? - oburzam się – Jeśli już, to anarchistką. Anarcho-insurekcjonalistką – poprawiam.

Leonardo z powagą przytakuje głową:
- Byłabyś i zwolenniczką monarchii, gdyby obwołali cię królową.

Tak to jest, jak dwie osoby znają się jak łyse konie. 

sobota, 5 listopada 2016

ZIEMIA WCIąż SIę TRZęSIE

"My, geolodzy pełnimy niewdzięczną rolę: musimy przypominać, że Półwysep Apeniński to teren sejsmiczny, gdzie trzęsienia ziemi mogą wystąpić w każdym momencie” - przypomina naukowiec Mario Tosi. Jak mu nie wierzyć, obserwując to, co dzieje się w środkowych Włoszech już od ponad dwóch miesięcy?

Włochy leżą na oddalających się od siebie płytach tektonicznych. Według teorii przyjętej przez wielu naukowców, półwysep z czasem pęknie na pół, wzdłuż grzbietu Apeninów: część północna przesunie się w stronę Bałkanów a Adriatyk stanie się zaledwie jeziorem... czy to się sprawdzi, tego nikt z nas się nie dowie, mówimy o wydarzeniach zbyt odległych w czasie. Płyty poruszają się bardzo powoli (zaledwie kilka centymetrów na stulecie), mimo tego podziemne naprężenie bardzo często powoduje gwałtowne rozładowania, czyli trzęsienia ziemi.
Aktualnie aktywny jest uskok zaznaczony na mapie na czerwono: leżące na nim miasta są nękane od ponad dwóch miesięcy przez bezustanne wstrząsy. Z pewnego punktu widzenia, lepsze jest trzęsienie przeciągające się w czasie; gdyby naprężenie rozładowało się naraz, spowodowałoby wstrząsy o 7 stopniach magnitudy.
Skorupa ziemska pękła pod szczytami Apeninów, od góry Vettore do Bove; teren podniósł się z jednej strony (w kierunku Adriatyku), obniżył z drugiej (w kierunku Morza Tyrreńskiego). W górach pojawił się prawie metrowy uskok.



Ton dyskusji publicznej jest wciąż taki sam: nie zabija przyroda, lecz ludzkie zaniedbanie. Trzęsienia ziemi nie są tak silne, jak w Japonii gdzie szkody są znikome dzięki poważnej prewencji. Dopóki we włoskim budownictwie nie będą przestrzegane normy antysejsmiczne, dopóki nie zabezpieczy się istniejących domów, nie pozostanie nic innego jak opłakiwać ofiary.

 

czwartek, 3 listopada 2016

WSZYSTKICH śWIęTYCH

We Włoszech pierwszy listopada, dzień wszystkich świętych, to właśnie święto wszystkich świętych, takie zbiorowe imieniny.
Dopiero drugi listopada to zaduszki, kiedy wspomina się zmarłych i chodzi się ze zniczami i kwiatami na cmentarz.
świetnie to zilustrowano na tym ogłoszeniu:

BIURO JEST ZAMKNIęTE NA śWIęTYCH ALE OTWARTE NA ZMARŁYCH

środa, 2 listopada 2016

MOJA NAJPIęKNIEJSZA HISTORIA (1)

Jak pewnie zauważyliście, nasz blog bierze udział w konkursie organizowanym przez Muzeum Emigracji w Gdyni na najciekawszy blog pisany przez emigrantkę.

Oj, oj, musimy się dobrze zaprezentować! Chyba założę koszulkę intimissimi!
Albo nie, lepiej zacznę pisać moją najpiękniejszą historię. To historia bardzo długa, od czego by tu zacząć? Najlepiej od początku, czyli od rana.

Odprowadzam dzieci do szkoły, wracam do domu, zamykam drzwi między mną a chaosem. Ona czeka w kuchni, czycha i zasadza się na mnie jak co dnia. Moja cisza to nie brak dźwięków, to żywa i namacalna obecność. Impertynencka na dodatek! Wraz z powietrzem pcha mi się do środka, zaczyna wibrować i łaskocze gdzieś koło żołądka.
Czuję, że oddycham. Nie muszę być obecna i przytomna, zwarta i gotowa a przede wszystkim nie muszę nikomu odpowiadać.
Gdy otacza mnie moja cisza, zaczynam widzieć jasno. Szybko odróżniam to, co ważne i pilne, to co ważne ale nie pilne, co można sobie podarować, co zachować w najgłębszych zakamarkach pamięci. A potem już tylko cieszę się jej obecnością.


Po trzech godzinach ciszy godzę się ze światem. Mogę otworzyć drzwi.

poniedziałek, 31 października 2016

POGUBILI Się NASI ZMARLI

Aż do roku 1943 w nocy z pierwszego na drugiego listopada sycylijskie domy wypełniały się zmarłymi. Nie były to jakieś duchy w prześcieradle, dzwoniące łańcuchami, na widok których ludzie uciekają z przerażeniem, o nie! Byli to nasi zmarli, tacy, jak na zdjęciach w salonie, ze strapionym półuśmieszkiem przypieczętowanym do twarzy, w niedzielnym ubraniu wykrochmalonym na sztywno. Wyglądali jak żywi. My, dzieci, przed pójściem spać, wsuwaliśmy pod łóżko koszyk: w rodzinach bogatych był on duży, w biednych – mniejszy. W nocy zmarli wypełniali nasze koszyki prezentami.
Spoceni i podnieceni, tej nocy nie mogliśmy usnąć: chcieliśmy zobaczyć, jak nasi zmarli zbliżają się do łóżek, głaszczą nas po głowie, sięgają po koszyk. Po męczącej nocy, budziliśmy się o świcie i biegliśmy w poszukiwaniu naszych koszyków. Zmarli bawili się z nami: nie zostawiali ich tam, gdzie były, ale ukrywali w jakimś zakamarku. Nigdy serce nie biło mi tak mocno, jak wówczas, gdy na szafie lub za drzwiami znajdowałem koszyk pełen prezentów. Wśród nich bywały: blaszana kolejka, drewniany samochód, gałgankowe lalki, klocki. Gdy miałem osiem lat, dziadek Giuseppe przyniósł mi małego mechanika, o którego go natarczywie błagałem w moich modlitwach. Tego dnia ze szczęścia dostałem gorączki.
Zmarli mieli też swoje przysmaki: owoce ulepione z marcepanu, „gałęzie jabłoni” z mąki i miodu, gotowane wino, cukrowe figurki strzelca z trąbką lub kolorowej tancerki. Drugiego listopada, wystrojeni i uczesani, szliśmy na cmentarz, by podziękować naszym zmarłym. Dla nas, dzieci, była to frajda: chodziliśmy po cmentarnych ścieżkach i pytaliśmy koleżanek i kolegów, co przynieśli im zmarli (...)
Drugiego listopada zwracaliśmy zmarłym grzeczność: nie był to jakiś obrządek, lecz gest serdeczności, wizyta za wizytę. W roku 1943 amerykańscy żołnierze przynieśli ze sobą choinkę i nasi zmarli, rok po roku, zapomnieli którędy wraca się do domu. Szkoda. Niegdyś mieliśmy namacalną więź z naszymi przodkami, których ślad w naszym życiu odbity jest jak pieczęć (tak twierdzą naukowcy). Zubożeliśmy trochę: Montaigne pisze, że rozważania o śmierci to rozważania o wolności, bo kto pogodził się ze śmiercią, nie musi nikomu służyć.


Wolne tłumaczenie opowiadania Andrea Camilleri (autor "Komisarza Montalbano")

piątek, 28 października 2016

DELFIN W LAGUNIE WENECKIEJ

Kiedy ludzie chcą pooglądać delfiny, idą do delfinarium.
A kiedy delfiny chcą pooglądać ludzi?
Mają Lagunę Wenecką!
Kilka dni temu w pobliżu Placu świętego Marka zaobserwowano trzymetrowego, młodego samca w świetnym stanie zdrowia. Eksperci twierdzą, że wpłynął on do laguny nie przez przypadek, nie przez pomyłkę, lecz raczej z ciekawości i w poszukiwaniu pokarmu.
Delfin zwiedzał lagunę przez dwa dni i wzbudził powszechne zainteresowanie Wenecjan i turystów. Wszystkie jednostki pływające, od gondoli do transatlantyków były zobowiązane do zachowania szczególnej ostrożności, by ssakowi nie stała się krzywda. Hałas motorów jednak oszołomił zwierzę i straż eskortowała je do jednego z przesmyków do otwartego morza.


wtorek, 25 października 2016

VENICE MARATHON


Wenecki maraton odbywa się rokrocznie; trasa prowadzi przez 42 km 195 m od miejscowości Stra, wzdłuż rzeki Brenta aż do serca Wenecji. W tym roku biegło ponad 24 000 osób.
Wenecki maraton to dla nas wielkie wydarzenie, uczestniczy w nim wielu naszych przyaciół z Miry i okolic. Kto nie biegnie, ten kibicuje.


Już od lat w czołówce sami rodowici Wenecjanie... rzućcie okiem na film!

https://www.facebook.com/katarzyna.dobrowolska.921

https://www.facebook.com/mira.azzurra.73?fref=nf

CHE BRAVI!!!


sobota, 22 października 2016

DZIADEK KWIATEK


W sobotę rano park jest przemoknięty, na ziemi liście przesiąknięte wodą. Widok nie jest miły. Trzeba szybko posprzątać, bo jeszcze ktoś się poślizgnie i upadnie. Uzbrajamy się w grabie i bierzemy się do dzieła. Jak spod ziemi wynurza się Dziadek Kwiatek; zmierzwione siwe włosy, wózek, grabie i uśmiech na ustach. Pracuje razem z nami. Ci z nas, którzy nie mieszkają w Mirze, pytają: „Kto to jest? Czemu to robi?”. To ten, który sadzi kwiaty na brzegu naszej rzeki, Brenty. Dlaczego? Pewnie dlatego, że kocha piękno.


Później rozmawiam o Dziadku Kwiatku ze Stefanem. „Widziałaś? Zajmuje się tym parkiem, jakby to był ogródek jego domu. On wie, co to znaczy wspólne dobro”.

Przez trzy dni mówiliśmy o tym, czym jest wspólne dobro i staraliśmy przejść od teorii do praktyki. Ale to, co pokazał nam Dziadek Kwiatek jest nie do przebicia.