Niegdyś nie
wyobrażałam sobie świąt poza domem przy ulicy Ptasiej (dawna
Hanki Sawickiej) w Obornikach śląskich.
Wówczas mój świat tam się zaczynał, tam się kończył: przy
tamtej choince, przy karpiu z rodzynkami, przy kolędach
przygrywanych na akordeonie.
To już
dziewiętnasty rok, jak spędzam Boże Narodzenie we Włoszech. Na
początku było ciężko. Przy wigilijnym stole chciałam
przeforsować wiele rzeczy, jak czytanie z ewangelii o narodzinach
Chrystusa, opłatek i życzenia, dodatkowe nakrycie. Widziałam, że
moja włoska rodzina nie czuje tego, choć podporządkowuje się moim
tradycjom, by nie sprawiać mi przykrości. Któregoś roku przed
kolacją sama z malutką Flavią zamknęłam się w pokoju i czytałam
historię narodzenia Jezusa z kolorowej książeczki dla dzieci.
Mała nawet nie chciała słuchać, tak ją pociągała obecność
dziadków i wypatrywanie na świętego
Mikołaja.
Wiele się od tamtych
czasów zmieniło. Przede wszystkim chyba zmieniłam się ja sama.
Nic na siłę, stwierdziłam. Tego roku usiedliśmy przy stole i
wypowiedzieliśmy jedną, krótką modlitwę: tylko to sprawiło, że
wigilia była ciut odmienna od innych kolacji. A ja w środku
cieszyłam się jak dziecko: tym, że się spotkaliśmy, że
szwagierce wciąż chce się dla nas gotować, że mąż nadal mnie
znosi, że dzieci rosną nam w leciech, zdrowiu i rozumie, że w
Polsce ktoś o mnie myśli, że i tego roku zrobiłam wszystko
najlepiej, jak potrafiłam...
Bóg istnieje. Lecz nie ty
nim jesteś. Wyluzuj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz