Wenecja stoi na
zapałkach powtykanych w błoto. Dno laguny jest piaszczyste (niegdyś
wpływały tu rzeki) a twardy grunt można znaleźć dopiero na
kilkumetrowej głębokości. Gdy w pierwszych wiekach naszej ery
barbarzyńcy różnej maści zaczęli napływać z kontynentu na
Półwysep Apeniński, mieszkańcy miast uciekli tu z trwałego lądu
i osadzili się na wyspach, które dawały im jako taką gwarancję
przetrwania. Budowali swe domy na terenach laguny nie z wyboru, lecz
z konieczności, pokonując niezliczone przeciwności: raz po raz
tracili kawałki z trudem zdobytej ziemi (wiele resztek dawnych osad
znajduje się dzisiaj pod wodami laguny, która stopniowo osiada).
Teren jest tragicznie niestabilny.
Ktokolwiek miał
okazję przemierzać weneckie ulice, widział, jak one wyglądają:
rzędy wysokich, czteropiętrowych kamienic oddzielone są ciasnymi
przesmykami, którymi przemieszczają się przechodzący. Kto chce
obejrzeć krzywę wieżę, wcale nie musi jechać do Pizy. Niech się
przyjrzy jakiejkolwiek weneckiej dzwonnicy. Pod koniec lat
siedemdziesiętych, zanim została odrestaurowana Bazylika świętej
Marii od Zdrowia, przed jej wejściem umieszczono napis: „Uwaga!
Spadające anioły!”. Wenecjanie opowiadają sobie o pewnym ranku
sprzed kilku lat, kiedy oberwała się fasada jednej z kamienic i
ucieszona gawiedź mogła oglądać szanownych państwa, którzy w
bieliźnie osobistej spożywali śniadanie.
Goldoni, adwokat i pisarz
w osiemnastowiecznej Wenecji, żalił się: „O biedna Wenecjo!
Wszystko tu się kruszy, wszystko tu się wali!”. W ciągu dwóch
wieków niewiele się pod tym względem zmieniło. Oj nie, wróć.
Dwa wieki temu do laguny nie wpływały wielkie turystyczne okręty.
Mam na myśli okręty wysokie jak bloki piętnastopiętrowe, o wiele
wyższe niż najwyższe weneckie kościoły. Kiedy wpływają do
Kanału Giudecca, dosłownie wysysają wodę z mniejszych kanałów,
podważają fundamenty zabudowań, burzą delikatną równowagę
podwodnego środowiska.
W roku 2012 prawnie
zabroniono, by do laguny wpływały okręty o masie większej niż 40
000 ton. Natychmiast jednak wenecki port przedstawił odwołanie i
zakaz został zawieszony, bo nie dano rozwiązania alternatywnego
(nie określono, którędy takie statki małyby przepływać). Bitwa
prawna ciągnie się już od lat. I od lat zdesperowani Wenecjanie
protestują, jak mogą.
Wiele było akcji
ostrych, łagonych, smutnych i zabawnych (jak wówczas, gdy ludzie
protestujący pławili się w wodach Canale
della Giudecca na dmuchanych kaczkach).
Wczorajsza manifestacja to była prawdziwa fiesta:
na wodach kanału umieszczono podest, który stał się estradą;
odbyły się na nim koncerty i pogadanki; większa część
manifestujących pozostała na ziemi, wielu innych zgromadziło się
w łodziach. Czekaliśmy na okręty: mniejszy miał przepłynąć
przez kanał o godzinie szesnastej, prawdziwy kolos o siedemnastej.
Czekaliśmy długo i cierpliwie, a okręty kazały na siebie czekać.
Pierwszy wypłynął z trzygodzinnym opóźnieniem, eskortowany przez
policję. Łódki manifestantów zbliżyły się do niego,
wypuszczając kolorowe dymy. Ludzie na okręcie byli dosyć
zdezorientowani, niektórzy machali rękami w geście pozdrowienia.
Nie wiedzieli, że nasz protest dotyczy obecności ich statku w
lagunie.
Nie wiem, kiedy wypłynął
kolos, okręt wyższy od Wieży Świętego Marka. Miał ruszać o
siedemnastej, o dwudziestej stał jeszcze w porcie. Czekano, aż
manifestacja się rozpierzchnie z powodu kolacji, która we Włoszech
jest drugą po obiedzie świętością. Tak faktycznie się stało:
gdy zaczęło się ściemniać, manifestanci spokojnie wrócili do
domów.
Jak to mawiają Włosi,
jeszcze raz „zrobiliśmy dziurę w wodzie”, czyli właściwie nic
nie osiągnęliśmy: turystyczne okręty nadal będą regularnie
pojawiać się w lagunie. Fajnie jednak pomyśleć, że z naszej
przyczyny choć kilka turystycznych rejsów opóźniło swój kurs.
To znaczy, że nasza obecność napawa strachem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz